czwartek, 22 października 2015

Początek....1 zimna kawa popijana nocą.

Rok 2011. Ważny rok w moim życiu. Rok początkujący zmiany.
Podobno, "zmiana to jest stać się tym, kim się jest (Carl Rogers)", więc to był rok przełomów.
 W tym roku dostałam nową pracę, wyszłam za mąż, skończyłam 30 lat i wyjechałam z mężem za ocean. W tym roku podjęliśmy też dość ważną decyzję w naszym życiu :) - staramy sie o potomka.
Od początku naszej przygody w nowym kraju, w nowej kulturze, w innym języku - wiedzieliśmy, że to jest ten moment- innego nie będzie. Mąż zadbał o dobre ubezpieczenie zdrowotne, a w Stanach to bardzo ważna kwestia inaczej człowiek może stać się w jednym momencie bankrutem z setkami tysięcy dolarów do spłacenia. Wszystko zależy od stanu w jakim się mieszka, prowadzi ciążę i rodzi. Znajoma rodziła w Kalifornii i z bardzo dobrym ubezpieczniem i tak musieli z własnej kieszeni dopłacić $5 000, my $1 500, choć początkowo było to $2500. Cała historia zresztą z naszym rachunkiem za poród była przeciekawa. Początkowo dostaliśmy informacje, że nasz poród kosztował $30 000, w międzyczasie firma ubezpieczeniowa wynegocjowała ze szpitalem super obniżkę w wysokości bagatela $20 000, z czego my mieliśmy zapłacić 20 %. I tak jeszcze z jakąś kolejną obniżką i kolejną z naszego portfela poszło $1,500 jak pisałam już wcześniej. Nie chiałabym znaleźć się na miejscu osoby nieubezpieczonej. To są przecież jakieś zagrywki firm ubezpieczających i szpitali. Koszty są wyimaginowane i horrendalne zarazem. Taki system. Ale za to jak ładnie jest w tych szpitalach...
 Wizja rodzenia dziecka, opieka medyczna i wszystko co jest z tym związane w innym języku niż ojczysty było dla nas sporym wyzwaniem. Tworzyłam, tworzyliśmy więc NOWEGO człowieka w innym języku, z daleka od domu, rodziny i przyjaciół. Ale z nowymi... przyjaciómi, znajomymi i przeżyciami.
 W tym samym czasie po drugiej stronie oceanu NOWI ludzie mieli pojawić się na tym świecie w podobnym czasie co nasz syn. Będzie to, więc opowieść o dwóch mamach i dwóch innych a zarazem jak podobnych doświadczeniach macierzyństwa i to podwójnego (bo w sumie mamy już tych dzieci 4:).
Jak to więc wyglądało?
Jak rodziło się Nowego człowieka w lukrowanej rzeczywistości Ameryki? A więc tak...
Początek listopada, ponad rok od naszego pobytu na Ziemiach Kolumba, mroźny i ciemny poranek. Na tyle mroźny, że trzeba było z szyb samochodu zdzierać szron, żeby można było coś zobaczyć. Zimno bardzo jak na tę porę roku w Ohio. Odbiegając trochę od tematu ….. chcę tu wspomnieć o jesieni w tymże stanie. Zawsze byłam wielką fanką tej pory roku w Polsce. Te kolory liści, grzyby, te kasztany, żołędzie, z których można zrobić całą armię małych ludzików, zwierzątek itp. Myliłam sie jednak bardzo – prawdziwą fanką tejże pory roku zostałam w Ohio potocznie zwanym stanem kasztanowca “buckeye state”. Maskotą tutejszego zespołu futbolowego zresztą jest nikt inny jak Brutus – uczłowieczniony kasztan:). Zamieszczę zdjęcie, bo porostu trzeba go poznać, każde dziecko urodzone w Columbus dostaje zresztą czapeczkę z napisem “Buckeye Baby” i  książeczkę z przygodami Brutusa. Kto kocha jesień niech jedzie właśnie tam, aby zobaczyć tę ferię barw, tą grę odcieni purpury i żółci, tego popołudniowego słońca, które prześwieca przez liście każdego drzewa i każdego małego krzaczka. Bajka.
Ale zaraz ja raczej nie o tym miałam pisać.
No więc, jest zimno, mroźno wręcz, jest 6 rano a my pakujemy się do naszego wiekowego już samochodu, Buicka krążownika amerykańskich szos, żeby stawić się do szpitala na umowione wywoływanie porodu. Szkoda, że wcześniej nie przemyśleliśmy całej sprawy, bo wtedy na pewno choć spróbowalibyśmy położyć sie wcześniej do łóżka. A tak poszliśy spać koło 2 nad ranem bo kończyliśmy oglądać ostatni odcinek, ostatniego sezonu (wtedy na topie) serialu “Braking Bad”. Nie połóżyliśmy się wcześniej, więc o tej 6 rano byliśmy żeścy i do granic możliwości przejęci tym co ma przynieść ten dzień.
Papierkowa robota na pięknej poczekalni trochę nam zajęła, zaobrączkowali mnie, a raczej powinnam powiedzieć zanadgarstkowali plastikowymi bransoletkami z moimi danymi. Dali do przebrania dziwną koszulę wiązaną z tyłu tylko na jedno wiązanie i pokazali pokój, w którym mieliśmy nadzieje, przyjdzie nam poznać naszego synka. Pokój był przestronny, ładny, wszelka medyczna aparatura zakamuflowana była w szafkach, szafeczkach, komodach i innego tego typu sprzętach. Nie czuło się, że jest się na porodówce.
Do wenflonu kuli mnie 5 razy, aż zawołani anestezjologa, który zrobił to w 2 sekundy. Nie powiem, potem te ręce po nieudanych wkłuciach napuchnięte od nadmiaru wody w organiźmie nieźle mi dokuczały. Ale na nadchodzące bóle i tak nie byłam gotowa i gotowa chyba nigdy nie będe. Podali mi łagodne środki wywołujące i wszyscy czekaliśmy w napięciu na nadciągające skurczye. Moja Pani ginekolog, która prowadziła całą ciążę i była przesympatyczna i zawsze będę ją wspominać z miłym rozżewieniem, odwiedziła mnie kilka razy. Jej zmiana się jednak skończyła jakoś późnym wieczorem, więc zostaliśmy sami (no wiecie co mam na myśli, w szpitalu pełnym personelu medycznego czułam się opuszczona przez kogoś komu ufałam i chciałam z nim rodzić). Na szczęcie był mąż. M. tak gdzieś w połowie tak rozbolała głowa, że musiał jechać do domu na chwilę po tabletkę, bo wszystko już było pozamykane a w szpitalu nikt nie chciał mu dać aspiryny bez recepty (bo jeszcze nie daj Boże by ich pozwał, że podali mu coś bez recepty:::)).
Powoli się zaczynało...
Nie wiem jak jest w Polsce, mam wiedzę tylko ze słyszenia o opiece podczas ciąży. Wiem, że wizyty są z tą samą częstotliwością co miałam w pierwszej ciąży. Rzadko, częściej by pod koniec widzieć się ze swoim lekarzem co tydzień. Miłe przytulne wnętrze przychodni dla tych co mają lepsze ubezpieczenie, za długo się nigdy nie czekało na swoją kolej, pięlęgniarka mierzyła, ważyła i pytała przy każdej wizycie czy nie zmienił nam sie adres najbliższej apteki. Mała dygresja – w Stanach nie ma żadnych recept, poprostu idzie się do apteki mówi imię i nazwisko i lek zostaje wydany po odczekaniu ok. 15 minut. Muszą przecież mieć czas oznaczyć naklejkami z Twoim imieniem i nazwiskiem, a także dawkowaniem wszelkie fiolki i opakowania.
Wracając do przychodni, po wypytaniu o aptekę:) wskakiwało się w tą śmieszną koszulę i czekało na ginekologa, OBGYN jak to w Stanach mówią. Tu gdzie teraz mieszam mówią jeszcze inaczej choć też po angielsku. Wizyta trwała średnio 10 minut: sprawdzanie serduszka, wypytwanie jak się czuje i z czym można mi pomóc i koniec. Widzimy się za miesąc, za 2 tygodnie, za tydzień.
Wracając do pokoju porodu... my tam dalej czekamy, słuchamy fajnej muzyczki, mamy przygaszone światło, próbujemy sie nastroić i przygotować.
Pewnie zastanawia Was dlaczego miałam wywoływanie porodu??? Już na samym początku kiedy zdecydowałam się na tę panią ginekolog wiedziałam, że jak mały nie pojawi się w terminie to ona miała taką praktykę, że czekała tylko jeden tydzień po. Czy dobrze czy źle tego nie oceniam teraz, choć nie raz się zastanawiałam, że może jak bym poczekała te kilka dni to może nie skończyłoby się cesarką. Cóż...tego nie wiem i wiedzieć nie będę. Zdradziałam już, że cesarka czekała nas na uwieńczenie tego trudnego, wyczerpującego fizycznie i emocjonalnie dnia. Cesarka ta nie chciana, ta nie wdzięczna operacja, co wielu kobietom spędza sen z powiek. Że jednak nie dały rady. Że nie są prawdziwymi matkami i że tak naprawdę nie wiedzą czy mają mówić urodziłam czy wyciągnęli ze mnie???. Innym ratuje życie, bo takie rozwiązanie wybiera dla nich lekarz, jeszcze inne jej pragną bo boją sie bólu lub boją się że nie będą odpowiednio ciasne po porodzie naturalnym. Różnie jest. Ja byłam w tej pierwszej grupie. Żałoba trwała długo.
Ale zanim zawieźli mnie na salę operacyjną leżałam sobie w naszym pokoju porodowym i czekałam kiedy będą mogła użyć tej wielkiej piłki co ją mąż wtaszczył do pokoju razem z karimatą i innymi gadżetami do porodu naturalnego. Nie użyliśmy niczego. Po odejściu wód płodowych skurcze zaczęły sie rozkręcać, więc żeby nie przegapić momentu, żeby nie było za późno, poprosiliśmy o epidural (znieczulenie zewnątrzoponowe). Przy rozwarciu 4,5 i rozkręcających się skurczach wbicie się przebiegło dosyć gładko, choć pamiętam, że bolało bardzo i mówiłam M. że to pierwszy i ostatni raz jak jestem w ciąży i rodzę. Potem było super, takie cudne odrętwienie i spokój i relaks w ciałym ciele i odpoczynek. Bosko. Aż koło rozwarcia 7, 5 zaczęłam delikatnie na nowo czuć rozkręcone, ale przytumione skurcze. Syn jednak od długiego czasu źle znosił skurcze szczególnie te mocniejsze.  Ja niczego nie świadoma, ja cały czas leżałam w łóżku bo z epiduralem nie wolno mi było chodzić. Leżałam i bynajmniej nie pomagałam małemu się urodzić bo pozycja horyzontalna raczej nie sprzyja. Ale o tym napewno wtedy nie myślałam. Pamiętam, że ogarnęła mnie panika, że to niedługo się zacznie a ja nie mam bladego pojęcia jak pchać, jak oddychać i jak to wogóle mam zrobić.
Długo jednak nie musiałam się tym stresować, bo gdzieś koło 2 nad ranem przyszło do nas kilku lekarzy i zapytało kto jest dla mnie najważniejszy ? Że co ? O co chodzi wogóle?  Powiedziałam, że syn. No to oni, że wszystko jest w porządku i żebym się nie denerwowała, ale czy przypadkiem nie rozważyłabym cesarki, bo może, ale jest mała szansa!!!, że może się to przydarzyć. Podetknęli pod nos jakieś papiery, gdzie złożyłam  podpis i się zaczęło. W tej samej chwili -  a podkreślam wszystko to wyglądało na czysto hipotetyczne rozważania o takiej możliwości zakończenia porodu – ogolili mnie, kazali sie przebrać mężowi, dali coś znieczulającego od pasa w dół i zawieźli na salę operacyjną. Na sali z tego co  pamiętam było chyba z 11 ludzi (może było mniej ale mi się wydawało, że tam są tłumy) jasne, oślepiające światło i czepek operacyjny na mojej głowie. Kiedy mi go założono nie mam pojęcia. Wiem, że M. był ze mną przez cały czas, wiem, że sie trzęsłam i się bałam, że sobie odgryze język i że nie wiem do cholery jak mam po angielsku powiedzieć, żeby mi dali jakiegoś patyka do budzi, żebym sobie tego jęzka nie przegryzła!!!. Pamiętam, też anestezjologa, który czuwał nade mną, gladził mnie cały czas po czole i coś tam do mnie mówił. A ja zastanawiałam się jakim cudem on nie widzi, że ja sobie naprawdę ten język zaraz odgryzę??? Wiem też, że po jakimś niedługim czasie poczułam delikatne szarpnięcia w dole brzucha i usłyszałam... Ignasia.
Ufff...
Brawo ja.
Brawo tata.
Brawo personel medyczny.
Brawo syn.
Mój syn na powitanie tego świata wszystkich lekarzy opsikał i wszystkich to bardzo ubawiło.
Widziałam jak go mierzą, ważą i dają M. do zrobienia skin to skin, a ja cały czas pytałam M., czy wszystko aby napewno z nim w porządku, bo jakiś taki pomarszczony jest i chyba z nim nie wszystko ok???
 ok. Ok. ok. Relaks. Wszystko było ok. Piękny syn.
Wziać go na ręce mogłam niestety dopiero po 2 godzinach!!! i to teraz z perspektywy czasu i doświadczenia było dla mnie najtrudniejsze i najokrutniejsze. Po operacji zawieźli mnie do jakiegoś miejsca odgrodzonego kotarami, w którym cały czas ktoś ze mną był i sprawdzał jak się mam. A mi nigdy w życiu się tak nie śpieszyło jak wtedy... żeby tylko to znieczulenie zeszło, żeby zeszło jak najszybciej... w końcu zeszło i zawieźli mnie do pokoju, który stać się miał naszym pokojem na kolejne 4 dni. Pokój bardzo ładny, łóżko dla mamy, łożeczko dla maluszka, łożko dla taty, stolik, krzesełka, fotel do karmienia i mnóstwo różnych sprzętów, a i fajna łazienka z prysznicem. Tylko dla mnie. Może za to się płaci te tysiące...
Tu chcę powiedzieć głośno, że ta część mojego pobytu w amerykańskim szpitalu po porodzie mi się najbardziej podobała... czułam się jak księżniczka... dzwoniłam sobie wkółko po więcej soczków pomarańczowych bo pić mi się chciało niewiarygodnie, wkółko ktoś przychodził mierzyć ciśnienie, sprawdzać jak się mam i podawać mi środki uśmierzające ból. Bólu... nie czułam, no może trochę kiedy musiałam się podnieść z łóżka. Za każdym razem kiedy przychodzili podać mi coś lub zbadać małego to sprawdzali moje bransoletki z maniakalną wręcz drobiazgowością. Jedna moja bransoletka była kompatybilna z Ignasiową. Jak przykładaliśmy je do siebie to wydawały dziwny pisk, który mówił im, że pasujemy do siebie i nikt mi go nie podmienił:). Jedyną rzeczą, która przeszkadzała nam trochę to właśnie personel medyczny, który nie dawał nam spokoju, każdy był tu od czego innego. Była pani od ciśnienia, pani od podawania leków (która za każdym razem pytała jak się nazywam i kiedy się urodziłam), pani od soczków, pani od pobierania krwi itd.... I jeszcze cały zastęp osób od i dla Ignasia. Wkółko przychodzili i nie za bardzo dało się wypocząć. Nie raz się zastanawialiśmy z M. dlaczego nie może tego wszystkiego robić jedna osoba lub chociażby dwie. Ale to chyba też specyfika Ameryki, gdzie każdy ma swoją działkę i za Chiny Ludowe nie odpowie Ci na pytania nie ze swojej. Podobnie było zresztą podczas badania USG tego w 20 tygodniu, najpierw Pani specialistka od USG zrobiła nam drobiazgowe badanie, które trwało ponad godzinę, potem ponad 20 min. czekaliśmy na Pana doktora, który przyszedł I powiedział, że wszystko jest ok. Ona nie miała prawa nic powiedzieć. No zapytała tylko czy chcemy znać płeć – to nam mogła powiedzieć.
W naszym tymczasowym pokoju czekaliśmy na synka z niecierpliwością, a gdy go przynieśli to była to najfajniejsza chwila! Taka kruszynka malutka. Pielęgniarki pomogły mi przystawić godo piersi, łagodnie tłumaczyli jak mam torobić, mały przyssał się jakby to robił od zawsze. Niestety mleka prawie nie było. Więc przez kolejne dni, tygodnie, miesiące walczylismy o mleko i o nie poddanie się moje i jego. Po 2 miesiącach było dobrze. Tak zostało do 25 miesiąca życia mojego dziecięcia.
Ze szpitala nie chciało nam się wychodzić, ale w domu czekała na nas moja mama, która przyleciała dokładnie w dniu narodzin Ignasia. Teraz zawsze śmiejemy się, że czekał na babcię i dlatego urodził sie 9 listopada, a nie 2 tak jak to mówił termin porodu i nie został tym “Hallowen Baby” jak to wszyscy dookoła mówili. Ale skarpetki z dyniami i duchami w kolorze pomarańczy zostały i teraz użuwa ich jego siostra, która ma szansę donosić je do 30 października bo on już tuż tuż.

Źródło internet.